O Metmorfin bylo takze tutaj:
Kilka dni temu wróciłem z największego europejskiego kongresu poświęconego cukrzycy. Paradoksalnie najciekawsza wiadomość, którą tam usłyszałem, nie dotyczyła tej choroby, lecz innej zmory naszych czasów - raka.
Przedruk z:
http://wyborcza.pl/1,75476,8450818,Bez_ ... _rusz.html
Rzecz tyczy się jednak metforminy - najczęściej przepisywanego na świecie leku przeciwcukrzycowego.
Podczas spotkania w Sztokholmie prof. Michael Pollak z Uniwersytetu McGilla w Montrealu opowiadał, że całkiem niedawno - w okresie kilkunastu ostatnich miesięcy - naukowcom udało się potwierdzić pewną niezwykłą obserwację. Otóż chorzy na cukrzycę, którzy zażywają metforminę, są o połowę mniej narażeni na rozwój raka niż cukrzycy stosujący inne metody leczenia. Czyżby szykowała się nowa superbroń na raka? Z takimi opiniami ostrożnie - tonował prof. Pollak. I dodawał: - Na razie mamy fascynującą i dającą nadzieję zagadkę, którą jednak należy wyjaśnić.
Tu zaczynają się schody - finansowe, bo skądś trzeba zdobyć na to pieniądze. Ale jak to? - Mamy w zasięgu ręki lek, który potencjalnie można będzie dawać milionom chorych, i żadna firma farmaceutyczna nie jest zainteresowana badaniami nad nim? - Żadna - potwierdził profesor. - Wszystkie prace nad metforminą prowadzone są w ośrodkach akademickich lub przez organizacje rządowe, jak np. amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia.
Pies pogrzebany jest w grobie z napisem "patent" - ten na metforminę wygasł już bowiem dawno temu. Która firma wyłoży miliony dolarów na badania skuteczności leku tylko po to, by na drugi dzień po ogłoszeniu, że lek - i owszem - jest skuteczny, trzydzieści innych firm, które nie dały ani centa, zaczęło go produkować i sprzedawać?
Co prawda na biednego by nie trafiło - łączny zysk kilkunastu największych koncernów farmaceutycznych świata przekracza sto miliardów dolarów rocznie. Trochę mnie smuci (o naiwności!) coś innego. Pomyślałem o tych wszystkich doniesieniach i konferencjach prasowych, na których informowano o tym, że firma X hojnie wspomoże jakieś stowarzyszenie pacjentów, a firma Y sfinansuje ten czy inny projekt badawczy. Wygląda na to, że za każdym razem gdzieś w cieniu krył się pewnie jakiś wciąż mający ważność patent, który był gwarantem, że inwestycja w filantropię się zwróci. Jednym słowem - bez patentu ani rusz.