Cześć,
jestem nowy, tu na tym forum. To źle, biorąc pod uwagę że właśnie to forum powiększa się o nowy przypadek glejaka. Pewnie (napewno) każdy przeszedł lub przechodzi coś podobnego do naszego przypadku. Niby mówi się, że każdy przypadek jest inny. Ale czytając wpisy od kilku miesięcy na tym forum widzę, że emocje towarzyszące tej chorobie są podobne.
Po pierwsze to zwalenie z nóg po informacji "guz mózgu". To na czym opiera się reszta ciała, co jest centrum dowodzenia, powinno być niezniszczalne. Okazuje się inaczej. Słysząc wcześniej o chorobach znajomych, nawet tych poważnych jak rak piersi, rak jelita itp, człowiek nie zdaje sobie sprawy że choroba jest tak blisko każdego z nas. W dodatku gdy wcześniej usłyszałem gdzieś hasło guz mózgu, wyobrażałem sobie to jako przypadek beznadziejny, nieuleczalny. Wierzę w dzisiejszą medycynę, ale są kwestie, które mrożą krew w żyłach na samą myśl. Tak było u mnie z guzem.
W zasadzie nie u mnie, a u mojej mamy. Kobieta bardzo aktywna, dużo pracująca i ciągle, mimo 53 lat dążąca do "lepszego" jutra. I powiem Wam, że nawet ostatnio zaczęło się jakoś układać. Wtedy los musiał oczywiście wszystko pozmieniać, popsuć, zrobić po swojemu. Pierwszy atak, jak się później okazało padaczkowy, 27 września 2013. W szpitalu prześwietlenie i już informacja - guz mózgu. Ani ja, ani mama, chyba nie do końca dowierzaliśmy. Później nastąpiła wycieczka po szpitalach, w sumie 3 w przeciągu 2,5 miesiąca. A po pamiętnym ataku zawiozłem mamę tylko "na chwilę " do szpitala. "Pewnie zasłabłam z przemęczenia, może coś z ciśnieniem...".
Po tej szpitalnej wycieczce nastąpiła operacja usunięcia guza w szpitalu WIM w W-wie. Już przed lekarze mówili, że wygląda nieciekawie. Operacja przeszła pomyślnie - bez utraty funkcji ruchowych czy myślowych. Komplikacją okazał się krwiak poperacyjny, którego trzeba było usunąć następnego dnia. Wszystko jednak skończyło się dobrze, po kilku dniach mama wróciła do sprawności, chociaż nie do końca. I czekanie na wynik histo... Chyba cała wieczność. Niestety wynik - IV st.
Po kilku tygodniach wreszcie udało się ustalić chemię i naświetlanie u dr D. w CO (malutkilu wcześniej pisała o tym lekarzu), bardzo miła pani i konkretna, chociaż pewnie jak większość spotkanych przez mnie lekarzy, uważająca nas przypadek za kolejny z serii. W piątek ostateczna wizyta w CO w Wwie, od poniedziałku miało być rozpoczęcie leczenia. Dzień przed wizytą wynik rezonansu - sugerowany odrost guza, zmiana torbielowata. A więc jedziemy w piątek do Warszawy po raz kolejny, za każdym razem coraz bardziej niepewni co nam powiedzą. Pani doktor zobaczyła tylko opis rezonansu (nie ma podobno możliwość zobaczenia nagrania z płyty) i powiedziała że wszystko odwołane, proszę się zgłosić do neurochirurga.
Dowiedziałem się, że neurochirurg w szpitalu ma dyżur w niedzielę. Jadę tam, będę prosił o rozmowę. Nie wiem co powie, bo niestety kilkakrotnie podczas rozmów dawał do zrozumienia, że on już zrobił swoje (wykonał pierwszą operację).
Pierwszy raz miałem okazję się wypowiedzieć o tej historii do osób, które są w tym temacie. Mam przynajmniej taką nadzieję, że ktoś tego posta przeczyta
. Jest mi lepiej. Idę do pracy. Pozdrawiam wszystkich walczących!